Nie jestem już takim laikiem, a radość po ukończeniu
treningu wciąż jest ogromna, a nawet śmiem twierdzić, że coraz większa, jeśli
wziąć pod uwagę postępy. Wzbudza we mnie poczucie dumy z ukończenia i nie mogę
wciąż się nadziwić jaką satysfakcję i chęć do życia daje sport. Z czasem sport
przeradza się w pasję. Ponoć pasja potrafi dodawać skrzydeł. W takim razie boję
się rezultatów ;p Nie chcę się za bardzo rozwodzić na ten temat, ale jest to
coś czego nie można w prostych słowach opisać. Chyba trzeba po prostu
spróbować, cieszyć się każdym przejechanym, przebiegniętym albo przepłyniętym
km. Na moje to jest to jedyny twardy narkotyk, który od zawsze był legalny i
chyba nigdy nikt nie odważy się go zdelegalizować ;) A niech by tylko
spróbował!
Jesień to taki okres, w którym zaczynam patrzeć na każdy
dzień przez lupę. Staram się
doszukiwać samych plusów w otoczeniu i pogodzie, żeby tylko wyjść na dwór, żeby tylko pokonać nawałnicę wewnętrznych wymówek, że dzisiaj nie, bo jest za zimno, że wieje, że mży, że pada, że na horyzoncie widać czarne chmury i nie zdążę wrócić przed nimi. Że w domu, w czterech ścianach jest ponad 20°C a na zewnątrz jest raptem 10°C (żeby tylko ;p). Po chwili przychodzi refleksja, że najlepszą obroną jest atak, i że jak to, ja nie dam rady? Kończy się tym, że po jakiejś godzinie czy dwóch stoję u progu drzwi zmęczony i spocony, i śmieję się do siebie, i mówię, ha! I kto był lepszy? Radość nie do opisania. Zawsze zastanawiam się czy tylko ja tak mam, ale przeglądając inne blogi i wpisy, okazuje się, że nie jestem sam. Takich wariatów jest więcej ;)
doszukiwać samych plusów w otoczeniu i pogodzie, żeby tylko wyjść na dwór, żeby tylko pokonać nawałnicę wewnętrznych wymówek, że dzisiaj nie, bo jest za zimno, że wieje, że mży, że pada, że na horyzoncie widać czarne chmury i nie zdążę wrócić przed nimi. Że w domu, w czterech ścianach jest ponad 20°C a na zewnątrz jest raptem 10°C (żeby tylko ;p). Po chwili przychodzi refleksja, że najlepszą obroną jest atak, i że jak to, ja nie dam rady? Kończy się tym, że po jakiejś godzinie czy dwóch stoję u progu drzwi zmęczony i spocony, i śmieję się do siebie, i mówię, ha! I kto był lepszy? Radość nie do opisania. Zawsze zastanawiam się czy tylko ja tak mam, ale przeglądając inne blogi i wpisy, okazuje się, że nie jestem sam. Takich wariatów jest więcej ;)
Dzisiaj kolarzówka. Pierwszy raz po ¼ Iron Man. Czyli 22
dni. Dystans podobny do tego z zawodów. Na początek rozgrzewka przy wymianie
dętki, a później już tylko same przyjemności. Trochę się obawiałem, jak to będzie wyglądać.
Wiatr wiał dzisiaj konkretny i z każdą minutą go przybywało. Meteo wskazywało,
że będzie wiało nieco ponad 5 m/s. W porywach jednak było znacznie więcej. Oj
czułem, czułem i to czasami BARDZO mocno, ale powiedziałem sobie, że poniżej 30
km/h nie zejdę. Na początku nie było tak optymistycznie i zacząłem zastanawiać
się, czy nie obniżyć nieco poprzeczki, bo ledwo osiągałem taką prędkość maksymalną.
Wszystko jednak zmieniło się po 20 km. Cały trud opłacił się, wiatr zaczął mi
sprzyjać i wiać w plecy, a licznik nie pokazywał mniej niż 40 km/h. Udało się.
Ślad trasy na Endomondo:
Szosa wylądowała w garażu przy akompaniamencie ochów i achów i komplementów jaka to cudowna dzisiaj nie była, jak to się nie spisała, bo być może było to nasz ostatni raz w tym sezonie. Jakoś tak smutno ją tak samemu zostawiać i gasić światło. Ale po przekroczeniu progu domu pojawiły się buty ;) Teraz nimi trzeba się zająć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz