Rano porcja lasagni. Szklanka Isostara. Na drogę dwa bidony.
Jeden z wodą. Drugi z Isostarem.
Początek bajeczny. Godzina 10, słońce już na niebie daje
czadu, prawie bezchmurnie, minimalna prędkość 40 km/h. Żyć nie umierać. Na 10
km zakręt pod kątem prostym w prawo i jazda pod słabą górkę. Wiatr prawie wcale
nie wieje. Tylko opory powietrza przypominały, że w ogóle istnieje. Przejeżdżam
wioskę i odbijam znowu w prawo. Tu również sielanka. Nie oszczędzam się i cisnę
tyle, na ile pozwalają mi nogi doładowane makaronem i węglami z Isostara. Wiem,
że mam do przejechania razem prawie 80 km, ale przy takich warunkach powinno
pójść szybko i gładko. Zadowolony skręcam w lewo znów pod kątem prostym. I tak
mijam kolejne wioski.
Pierwszy podjazd na 27.5 km, stromy, ale krótki, przejeżdżam
gładko. Jadę jeszcze 1.5 km i zjeżdżam na